Kowary sprzed 840 lat

     Zapraszam do zapoznania się z przesz­łością naszej małej ojczyzny. Proszę założyć okulary, które zostały dokładnie opisane w pierwszej części cyklu, trochę przymru­żyć oczy i przenieść się do czasu, kiedy nie było jeszcze siedziby Stowarzyszenia Mi­łośników Kowar, Ratusza, kościoła para­fialnego i nawet jednego murowanego bu­dynku. Zapraszam do czasów, kiedy zaczęła powstawać osada w dolinie Jedlicy, osada gwarków walońskich.


Praca górników w Kutnej Horze
 

     Tam, gdzie dziś drepczemy po dumie Kowar, naszym deptaku, na tak zwanej z warszawska starówce, Walończycy chodzili po leśnej drodze pełnej kałuż i błota na wio­snę i jesień, a w lecie w wielkich tumanach kurzu. Droga o beznadziejnej nawierzchni, a właściwie bez niej, niszczona była przez ciężkie wozy zaprzężone w 2, a nawet 4 wo­ły, które jeździły przeciążone żelastwem - obejmami do beczek i do drewnianych kół, podkowami, drutami, prętami, trzonkami do narzędzi, kowadłami, ostrzami do gro­tów, ostrzami do włóczni i innymi podob­nymi metalowymi produktami i półproduk­tami. Wozili to wszystko do osady targowej zwanej Jelenią Górą. Osada targowa brzmi zbyt dumnie. Właściwie pod wzgórzem, dziś nazywanym Wzgórzem Krzywoustego, na którym stał warowny gród broniący gra­nicy księstwa, istniała osada składająca się z kilku drewnianych domów. Najważniejsze, że regularnie zjeżdżali tam kupcy, któ­rzy zainteresowani byli kowarskimi wyro­bami. Wyprawa trwała cały boży dzień, ponieważ wóz zawsze był przeładowany wyraźnie przekraczając możliwości pojaz­du, a droga fatalna. W tamtych czasach woźnica nie musiał przejmować się inspekcją drogową czy przestrzeganiem czasu pra­cy. Poza tym transport musiał odbywać się powoli. Z drugiej strony poczucie czasu też było inne. Nikt się nie spieszył.

     Należy jeszcze zadać pytanie: Kto je­chał tym wozem? No niestety jeszcze nie kowarzanin, ale człowiek urodzony w Walonii, cechu górniczego, z glejtem książęcym od księcia piastowskiego Bolesława Kędzierza­wego. Nasz woźnica jechał i myślał: Jak to jest? Księstwo Śląskie należy do Bolesława Wysokiego, syna Władysława Wygnańca. Walończyków, przysłał na ten koniec świata Bolesław, książę z kędzierzawymi włosami. Ale jakim prawem? Pewnie wszystko przez niewiasty. Ponoć żona Wła­dysława była wredną Niemką. Walończyk rozmyślał. Ale w jakim języku? Nie był to staropolski czy słowiański, tylko starowaloński z pogranicza dzisiejszej Belgii i Fran­cji. A skąd się on u nas wziął? Ano wszystko przez króla Węgier Gezę II, który zaprosił doś­wiadczonych górników z okolic Ardenów, aby założyli mu kopalnię złota w Tran­sylwanii, a po naszemu Siedmiogrodzie. Właściwie nie górników, tylko poszukiwaczy skarbów i inżynierów potrafiących zakładać kopalnie.


Średniowieczny dźwig kopalniany
 

     Po drodze w czasie swojej wędrówki zobaczyli góry chmur dotykające. Żyłka eksplorerów oraz intuicja kazały im spenetrować okolice Gór Olbrzymich. I co znaleźli? Złoto, srebro, miedź, piryt i inne bogactwa. Niestety działała na nich presja czasu. Za kilkanaście dni byli oczekiwani w Budzie. Przy ówczes­nym stanie dróg wozem ciężko było poko­nać 30 kilometrów dziennie (dlatego później w XIII wieku kolejni książęta lokowali miasta na Śląsku w maksymalnej odległości do 30 kilometrów od siebie). Walończycy ostatecznie oznakowali tajnymi symbolami miejsca w dolinach sudeckich, gdzie znajdo­wało się coś wartościowego w skałach. Po zakończeniu madziarskiej misji wrócili w Karkonosze zakładać pierwsze kopalnie. Dolina Jedlicy nie była na początku dla nich zbyt atrakcyjna, lecz kiedy w Sowiej Dolinie skończyło się złoto, Walonowie zwinęli swoją osadę z okolic mniej więcej dzisiejszej Wilczej Poręby i przenieśli się pod Rudnik w okolice dzisiejszej ulicy Wiejskiej i tam wybudowali kilka drewnia­nych domów z niewielką kapliczką.

     Koła wozu toczyły się leniwie. Waloński woźnica mijał drwali rąbiących dorodne buki na potrzeby kopalni oraz dla smolarzy wypalających węgiel drzewny. Na wyso­kości ulicy Kowalskiej zrobiła się spora po­ręba zasłonięta szczypiącym w oczy dymem z kuźni, gdzie było słychać stukot młota uderzającego w kowadło, typowe dźwięki pracy kowala. Było widać, że kuźnia pow­stała niedawno, ponieważ drewno, które tworzyło ściany, jeszcze nie ściemniało. O wodę nie trzeba było się martwić, bo w pobliżu płynęła rzeka Jedlica i to wcale nie w głębokim wykopie, ale blisko, na wy­ciągnięcie ręki. Obok szli w góry do pracy gwarkowie. W ogóle nie zwrócili uwagi na przeciążony wóz. Miny mieli nietęgie, bo praca pod ziemią nie należała do łatwych, a warunki były ekstremalne.


Praca gwarków w średniowiecznej kopalni
 

     Walończyk zdążył już poznać szczegóły ich pracy, które teraz zaczęły wracać w wyobraźni. Tunele drążyli z wykorzystaniem drewna, które podpalali przy skale. Ta w ten sposób się nagrzewała, a potem oblewali ją zimną wo­dą. Różnica temperatur powodowała pęka­nie skały. Resztę wykonywali ręcznie. Ma­łymi młotkami i kilofami rozbijali skały na mniejsze kawałki i wynosili je na zewnątrz. Tunele były bardzo wąskie i ciasne. Praco­wali po kilkanaście godzin przy bardzo nik­łym świetle lamp na oliwę. Właściwie led­wie było cokolwiek widać. Gorzej jak lampeczka zgasła, co zdarzało się dość często, gdyż ogień nie był osłonięty żadnym klo­szem. Małe dmuchnięcie, zbyt szybki zjazd na niższą kondygnację kopalni kończył ży­wot ogieńka. Gwarek musiał szukać w zu­pełnej ciemności krzesiwa lub pomocy in­nego towarzysza pod ziemią stukając młot­kiem w skałę lub coś metalowego. Jak jakiś kolega odstukał, nieszczęśnik szedł w kie­runku stukotu ze zgasłą lampą. A jak nikt nie odstukał? Hm, cóż zrobić? Starał się praco­wać dalej i czekał, aż ktoś po niego przyj­dzie lub na własną rękę próbował dotrzeć do wyjścia razem z urobkiem, który po skoń­czeniu pracy nakładał na swój płaszcz i wy­ciągał na zewnątrz. Po całym dniu w ciem­ności gwarkowie wychodzili najpierw do chaty z zasłoniętymi okiennicami. Dzien­ne światło szybko mogłoby zrujnować im wzrok. Siedzieli tak godzinę lub dwie, aby oczy przyzwyczaiły się stopniowo do deli­katnego światła. W tym czasie rozmawiali, pili piwo lub wino.


Tunel w średniowiecznej kopalni
 

     Na samą myśl o piwie Walończyk krzy­wił się. Nie rozumiał, jak można pić ten mętny, gorzki płyn w kolorze brązowego błota. Wino też nie było burgundzkie tylko jakieś mocno rozwodnione. Po wypiciu kil­ku kwart nie kręciło się nawet w głowie. Ach, co za okropne czasy, żeby tak daleko jechać po godziwy zarobek na utrzymanie rodziny. Dobrze przynajmniej, że dużo tutaj rudy wysokiej jakości - pomyślał woźnica. Kupców nie brakuje, dają dobrą cenę i do tego chwalą nas, Walończyków, za wysoką jakość towaru. Mówią, że zbliża się wojna z psubratami Saracenami, co im Ziemię Świętą chcą wydrzeć. Chrześcijanie z Euro­py chcieli na zawsze przegnać psie juchy z miejsc, po których noga Chrystusowa cho­dziła. Rycerze zbroje, tarcze, miecze i inną broń kupują, więc żelazo jest drogie i opła­calne. Jakoś trzeba tu żyć.

     Walończyk jechał dalej w dół doliny Jedlicy gęstym borem sudeckim zasłania­jącym widoki na najwyższe wzniesienie Gór Olbrzymich...

     Tutaj kończy się moja opowieść o pierwszych walońskich osadnikach w do­linie Jedlicy. Ze źródeł znany jest nawet założyciel osady - gwarek waloński Laurentius Angelus. Ale czy to prawda histo­ryczna? Szkiełko i oko każą sądzić, że bliżej początkom Kowar do legendy niż wiary­godnych faktów. Tak samo trudno jest po­wiedzieć, czy powyższa opowieść jest praw­dziwa. A w następnym odcinku przed­stawię Państwu, jak to było z lufami dla polskiego króla.

Grzegorz Schmidt
 

     PS. Ostatnia kuźnia z charakterystycznym stukotem kowalskim została zamknięta pod koniec lat osiemdziesiątych. Kuźnia stoi do dzisiaj naprzeciw siedziby Stowarzyszenia Miłośników Kowar jako sklep z używaną odzieżą
     PS2. Historie o życiu gwarków zaczerpnąłem z Muzeum Średniowiecznej Kopalni Srebra w Kutnej Horze. Myślę, że praca górników w wiekach średnich nie mogła mocno różnić się od siebie w tej części Europy

 

 


Zobacz także:
Wędrówki po dziejach doliny Jedlicy 

 
CMS by Quick.Cms| Projekt: StudioStrona.pl