Kowary w czasie wojny 30-letniej

  • Lisowczyk na obrazie Kossaka

    Lisowczyk na obrazie Kossaka

     Witam Państwa po raz kolejny w pod­róży w czasie przez dzieje okolicy między Rudnikiem a Górą Wołową. Tym razem przenosimy się w straszne lata wojny trzy­dziestoletniej. Mimo że Kowary nigdy nie doświadczyły bezpośrednich działań wojen­nych, to jednak bestia, jaką jest wojna, moc­no dała się we znaki mieszkańcom.

     Zanim wnikniemy głębiej w rok 1639 w naszym mieście, pragnąłbym podzielić się dwiema refleksjami, które skłoniły mnie do napisania o życiu w czasach wojny. Jak okropna jest wojna, większość kowarzan na szczęście nie ma pojęcia. Tylko nieliczni jeszcze żyjący mogą to pamiętać. W czasie wojny Cesarstwa Austriackiego z Francją o Lombardię w 1859 r. 29-letni Franciszek Józef I pragnął zlustrować pole bitwy pod Solferino. Po całodziennych zma­ganiach, jako głównodowodzący wiedział,. że osoba cesarskiego majestatu musi dodać otuchy swoim żołnierzom. Kiedy wizytował szpital polowy, przyjmował meldunki od rannych żołnierzy, w tym ciężko rannych bez rąk, czasem bez nóg, mocno pokaleczo­nych, krzyczących i jęczących z bólu, krwawiących, brudnych i śmierdzących od wysiłku bitewnego. Widok tak przeraził cesarza, że zaniechał kontynuowania dob­rze zapowiadającego się natarcia. Kazał wy­cofać  wojska  i rozpoczął rokowania pokojowe.

     Inaczej wojna wygląda w świecie wirtualnym. Kilkakrotnie w swoim życiu popadłem w pasję grania w gry strategicz­ne. Zamieniałem się najczęściej w generała i walczyłem w wielu historycznych bitwach od czasów starożytnych, przez średniowie­czne, aż do pól bitewnych drugiej wojny światowej. Zajmowałem kolejne prowincje, szybko zwiększałem swój obszar i wzrasta­łem w siłę. Zauważyłem wtedy, że w grach strategicznych pomijany jest bardzo znaczą­cy czynnik. Jest to morale terenów nie tylko podbitych, lecz również własnego państwa. W czasie walk cierpi przede wszystkim lud­ność cywilna. Najpierw odczuwa zwiększo­ne ciężary podatkowe, potem głód, a na koniec musi zmierzyć się z zarazami. Nie inaczej było z Kowarami, przez które nigdy nie przeszła zawierucha wojenna. Jednak w czasie wojny 30 - letniej mieszkańcy doświadczyli jej koszmaru.

     23 maja 1618 roku w Pradze doszło do gorszących scen, w czasie gdy postępowi ewangeliccy czescy szlachcice nie mogli zdzierżyć, że legaci cesarscy Jarosław Borzita z Martinie i Wilhelm Slavata nie przyjechali szukać kompromisu religijnego między katolikami a protestantami i w kulturalny sposób zrzucili ich z okien kancelarii na dziedziniec ogrodów królew­skich. Wysokość okna od gruntu wynosi około 15 metrów. Wyrzucili i co? I nic im się nie stało. Ka­tolicy w monarchii Habsburgów nawet wierzyli, że była to interwencja aniołów. Prawda była zwią­zana z niskim stanem higieny mieszkańców zamku królewskiego na Hradczanach. Pro­szę sobie wyobrazić. że elity kraju nie tyl­ko nie segregowały śmieci, lecz również te śmieci nieorga­niczne oraz organicz­ne wyrzucały przez okna. Legaci po pro­stu ześlizgnęli się po kupie nieczystości i przeżyli. Boritz i Wil­helm uciekli w panice do Wiednia, aby pos­karżyć się cesarzowi. W tym samym czasie czeskie stany zdetro­nizowały cesarza. Ta­ki był początek wojny trzydziestoletniej.

     I tu zaczyna się właściwa opowieść. Konsekwencje pra­skiego incydentu mia­ły ogromny wpływ na życie kowarzan, którzy w trakcie wojny byli wielokrotnie og­rabiani zarówno przez wojska nieprzyjaciel­skie, jak i swoje. Ich dotychczasowe życie legło w gruzach, niejednokrotnie tracili do­bytek całego życia. Taki los spotkał bo­gatego mieszczanina. Jego okazały dom przy rynku został spalony, a on z rodziną schronił się w dzikim karkonoskim lesie. Tobias Prätorius zbudował swój nowy dom z tego, co miał najbliżej. Z granitowych ka­mieni zrobił podmurówkę, z drewna świer­kowego postawił ściany i dach. W środku nie było parkietu tylko klepisko. Z pozo­stałych kamieni zbudował coś w rodzaju ogrodzenia, aby ukryte przed kontrybucjami dla wojska domowe zwierzęta jak owce i krowy nie rozproszyły się po gęstym lesie karkonoskim. Na szczęście miał jeszcze starą kobyłę i wóz, którymi mógł przewieźć to, co mu zostało w jego eleganckim domu mieszczańskim nad Jedlicą. Po kilku dniach harówki, gdy nowa chata była ukończona, usiadł zmęczony i napił się wody z Maliny (ciekawe czy gdyby wiedział, że jest radioaktywna, to również piłby ze smakiem?). Przed wojną po takim wysiłku napiłby się z pewnością kowarskiego zimnego piwka z pianką i to najlepiej z pastorem Georgem Wernerem. Dobrze, że w lesie były jeszcze jagody, maliny i grzyby, dzięki którym dało się przeżyć.

     Nie wiedział jednak, jaki los czeka jego rodzinę zimą. Będzie, co dobry Bóg da. Tymczasem zebrał chrust, rozpalił ogień i siedząc na nieociosanym pieńku, zaczął rozmyślać o przeszłości. Przed wojną był majętnym i szanowanym człowiekiem w okolicy. Nawet nieżyjący już właściciel Ko­war Urlich Schaffgotsch pożyczał od niego pieniądze, i to duże. Wszystko zmieniła wojna. Na początku wydawało się, że Śląsk zostanie oszczędzony. W roku pańskim 1620 cesarscy najemnicy pobili Czechów pod Białą Górą i uważano, że koniec wojny jest bliski. Niestety kolejne kraje niemieckie przyłączyły się do walk. W tej sytuacji ce­sarz nałożył na mieszkańców Śląska podatek wojenny w wysokości 300 tysięcy gulde­nów. Nie było to wiele jak na taką dużą prowincję cesarską w porównaniu z kwotą wniesioną przez Królestwo Czeskie, które musiało ponieść ogromne koszty, będące karą za detronizację cesarza. Tak czasy wo­jennej zawieruchy wspomina Tobias Präto­rius:

     Pierwszy kataklizm przyszedł od strony Kozaków (przyp. aut.: tak Ślązacy nazywali polskich lisowczyków) . Przybyli oni w 1622 w sile 11 tysięcy. 300 z nich rozłożyło się nad Jedlicą 19 listopada. Myśleliśmy, że nie zakłóci to zbyt mocno naszego spokoju. Przecież byli przy nich komisarze wysłani przez samego biskupa - mieli pilnować przestrzegania prawa. Niestety od razu zaczęły się gra­bieże. Ba! Żeby tylko grabieże i rabunki - zaczęły się gwałty! Żeby tylko kradli go­towiznę - nie! Zabierali wszystko, zaczyna­jąc od mebli, aż po ubrania i buty. Niektórzy sąsiedzi, zabrawszy biżuterię, chowali się w lesie. Opuszczone domy były plądrowane, dewastowane i palone. Soldateska wyry­wała podłogi, rozbierała piece i zdzierała ściany i sufity w poszukiwaniu złota. Nie­wiasty zaczęły chować się po lasach w gó­rach. Pozostały tylko 60, 70 i 80-łatki. Papiści ze wschodu nie baczyli na to i je hańbili. Zgroza! Toż to były hordy Wanda­lów albo nawet Hunów! Słaliśmy protesty do Jeleniej Góry, potem do Jawora, ale to nic nie dawało. Mieszkańcy w dużej liczbie schronili się za murami Jeleniej Góry, gdzie stacjonowała silna załoga. W końcu po trzech dniach plądrowania miasta nowi ko­misarze w asyście Regimentu Dunajskiego wyprowadzili dzikusów z Karkonoszy. Pa­trzyliśmy ze łzami w oczach jak objuczeni naszym wszelakim dobrem opuszczali zde­wastowane miasto.

     Potem nadeszły lepsze czasy. Zamówie­nia na muszkiety przychodziły regularnie. Nasze kopalnie i kuźnie pracowały na peł­nych obrotach, a i tak nie nadążały z pro­dukcją. Wkrótce śladów po pobycie Koza­ków nie było. Gdyby nie drożyzna i zarazy, to można by rzec, że nie było źle. Niestety, coraz trudniej było ze zbożem. Wielu mie­szkańców zaczęło przymierać głodem. Do czasu najgorszej katastrofy, czyli przybycia Szweda w góry, Kowary przeżyły 5-krotne plądrowanie. Do tego trzeba doliczyć prze­marsze wojsk (często kończące się rozboja­mi i gwałtami). Wozy z towarami były regularnie rabowane. I kiedy wydawało się, że już nic gorszego nie może się zdarzyć, na wiosnę 1634 roku wojska wroga wtargnęły do Jeleniej Góry, niszcząc ją doszczętnie. Psi pomiot generał Colloredo rozłożył  swoje wojsko w okolicy, aby chronić nas od Szwedów, którzy systematycznie napadali na okoliczne miasta i wsie. Kowary przetrwały za cenę ogromnej kontrybucji 5000 talarów, rekwizycją 45 sztuk bydła. Niestety już 30 czerwca tegoż roku zażądał kolejnej kontrybucji w postaci żyta, pszenicy, owsa, wełny, 2 rumaków, 28 krów, 500 owiec i 2000 jagniąt. Wtedy mieszkańcy zaczęli uchodzić w góry. Począt­kowo kilka rodzin, potem więcej. Wtedy również mój dom został spalony, więc po­dzieliłem losy sąsiadów.

     W górach było spo­kojniej. Zawsze można było uciec w gęst­winę i przeżyć. Łącznie zbudowaliśmy 3 małe osady: Dolne Miasteczko, Górne Mia­steczko i Budniki. Pomagaliśmy sobie naw­zajem. Porobiliśmy nawet małe ogródki, gdzie uprawialiśmy warzywa i trochę zboża Zbudowaliśmy kościół dla nas i naszego pastora Georga Wernera. Ukrywaliśmy się przez 8 tygodni. Jak Colloredo wyjechał, wróciliśmy nad Jedlicę. Widok był okropny Wojska szwedzkie doprowadziły miasto do prawdziwej ruiny. Wszystkie kopalnie zalano wodą, kuźnie zburzono, a domy spalono. Wiedzieliśmy, że ani nam, ani naszym wnu­kom nie starczy życia na odbudowanie wy­nędzniałej mieściny! Kiedy nowy katolicki właściciel Czernin nałożył na nas wysokie podatki, większość wróciła w góry. W końcu i ja wróciłem w góry, gdzie nie musiałem płacić danin, dokąd nie docierało żołdactwo...

     Tu kończy się historia Tobiasa Prätoriusa. Domy leśne w Dolnym i Górnym Miasteczku dziś nie istnieją. Jedyna pamiąt­ka to nazwy na mapach. Według Theodora Eisenmängera ślady osad widoczne były pod koniec XIX wieku. W czasie budowy dróg leśnych użyto kamieni z pozostałości chat i ślad po nich zaginął. Wojna trzy­dziestoletnia była katastrofą ekonomiczną dla naszego karkonoskiego regionu. Nigdy później nie udało się reaktywować kopalń rudy żelaza do skali sprzed wojny. Nowe podatki Czerninów, a potem rządy pruskie po 1740 roku nie spowodowały oczekiwa­nego wzrostu gospodarczego i prosperity miasta.

Grzegorz Schmidt
CMS by Quick.Cms| Projekt: StudioStrona.pl