Między Rudnikiem a Górą Wołową, czyli Kowary w 1622r.

  • Wjazd lisowczyków do Kowar

    Wjazd lisowczyków do Kowar

     W tym odcinku chciałbym zwrócić Państwa uwagę ponownie na czasy wojny trzydziestoletniej w naszych okolicach. Pod koniec zeszłego roku w Kowarach odbyła się akcja promocyjna książki Romualda Witczaka pod tytułem Lisowczycy. Jest to sfabularyzowana opowieść o tragicznym dla losów miasta epizodzie z udziałem polskiego wojska. W czasie lektury zafrasowałem się kilkoma kwestiami poruszonymi i pominiętymi w książce. I tak zrodził się pomysł na powrót do tematu.

Kim byli lisowczycy?
     Obraz tego wojska jest przedstawiany w historii naszego miasta zawsze bardzo negatywnie, bo jak można czuć sympatię do rabusiów, gwałcicieli i morderców? Warto przytoczyć, skąd wzięła się ta formacja i czy była skuteczna? Ta lekka jazda (żołnierze również zwani byli elearami, czyli jazdą do zadań rozpoznawczych) została powołana do życia w 1607 roku pod dowództwem Aleksandra Józefa Lisowskiego. Po jego śmierci nadal jednostkę nazywano jego imieniem. Na początku XVII czasy w Rzeczypospolitej były niespokojne. Na Inflantach toczyła się wojna ze Szwecją, na południowo- wschodnich kresach trzeba było odpierać czambuły tatarskie, a w państwie moskiewskim trwała Wielka Smuta stwarzająca szansę łatwego podboju. Skarbiec królewski był notorycznie pusty i nie było pieniędzy na nowe zaciągi wojskowe. Jazda Lisowskiego wypełniała tę pustkę, ponieważ wojsko za swoją służbę nie otrzymywało żołdu, za to mogło za cichym przyzwoleniem łupić tereny, na którym przyszło im operować. To bardzo wygodne dla budżetu państwa rozwiązanie dobrze sprawdzało się, gdy lisowczycy działali poza terenem kraju. Gorzej gdy wojsko wracało do ojczyzny na zasłużony wypoczynek. Ich metody działania powodowały, że z pewnością właśnie dlatego cały czas byli wysyłani poza granice. Druga strona medalu przedstawia lisowczyków jako najskuteczniejszy tego rodzaju oręż ówczesnej Europy. Przed wyprawą demokratycznie wybierali swojego dowódcę, któremu w następstwie byli bezwzględnie posłuszni. Ich głównymi cechami było znakomite wyszkolenie, ogromna dyscyplina na polu walki, odwaga i bezwzględność. Kolejną cechą przewyższającą inne wojska była niesłychana, jak na swoją epokę, szybkość i mobilność. Kiedy Sobieski zjawił się pod Wiedniem w 1683 ze swoją awangardą, obliczono, że poruszał się z prędkością około 5o km na dzień. Lisowczycy potrafili podkręcić tempo trzykrotnie. Dziś na kartach historii chwali się Napoleona, że dotarł do Moskwy, lecz nie wspomina się, że nasza lekka jazda gnębiła Moskali 1000 km na wschód od rosyjskiej stolicy. Dla porównania jeszcze dodam, że armie tej epoki poruszały się bardzo powoli. Na początku wojny trzydziestoletniej, kiedy wojska zbuntowanych Czechów ruszyły na Dolną Austrię poruszały się z prędkością zaledwie 10 km na dzień. 15-tysięczna armia zimowego króla Fryderyka z Palatynatu potrzebowała wozów taborowych, kupców handlujących żywnością, wozów z żonami i dziećmi żołnierzy, markietanek i wielu innych dodatkowych obciążeń. Ocenia się, że wraz z wojskiem poruszało się dodatkowo 40 tysięcy ludzi. Taka armia nie mogła być efektywna. A nasi rodzimi zagończycy nie posiadali wozów taborowych w ogóle. Posiadali po kilka koni luzaków, które służyły również do wożenia ich dobytku. Stąd ta zabójcza prędkość. Kolejną podziwianą umiejętnością była elastyczność na polu bitwy - potrafili walczyć w każdych warunkach, czasem nawet jako piechota. Najsłynniejsze były ich fortele. 29 września 1626 roku, pozorując ucieczkę z pola bitwy, wyprowadzili szwedzką jazdę w zasadzkę ogniową przygotowaną przez …. Szwedów. W 1618 roku 100 lisowczyków rozbiło moskiewski oddział, który miał „tylko” trzynastokrotną przewagę w żołnierzach. Z premedytacją działali tak, aby się ich bano. Zawsze łatwiej bije się wrogów, którzy trzęsą się ze strachu przed walką. Dzięki tym zdolnościom zostali wysłani na pomoc Habsburgom, którym państwo rozsypywało się na początku wojny trzydziestoletniej. I  nie ma co ukrywać, pomoc Polaków okazała się nieodzowna. W 1619 rozbili siedmiogrodzkie wojska Jerzego I Rakoczego pod Humiennem, zdobywając 17 chorągwi. Zbuntowani Węgrzy, bojąc się o swoje zaplecze, musieli odstąpić od oblegania Wiednia. Rok później w słynnej bitwie pod Białą Górą pod Pragą nasi elearzy zdobyli 20 chorągwi. Z drugiej strony jako patrioci oddali również pokaźną daninę krwi w obronie ojczyny pod Chocimiem, w roku następnym, w walce z nawałnicą osmańską. Listę zasług można byłoby jeszcze długo ciągnąć. 

Co rozsierdziło lisowczyków?
     Znane powszechnie opisy pobytu elearów w Kowarach ukazują żołnierzy pełnych złowieszczej furii i dzikości. Z pewnością był to element ich strategii zastraszania i tworzenia czarnej legendy. Przejazd kilkutysięcznego oddziału musiał się skończyć tragicznie dla małego, lecz dobrze prosperującego miasteczka. Ciekawe jednak, że autorzy nie prezentują źródeł obiektywnie i w całości. Okazuje się, że istnieje inna relacja najazdu na Kowary. Lisowczycy mieli swojego kapelana księdza Wojciecha Dembołęckiego, który opisał zadowolonych, powracających do domu żołnierzy z kampanii czeskiej z cesarskim  żołdem w kieszeni. Kiedy przechodzili przez Góry Izerskie, dotarli do Mirska. Na Śląsku nie przywitano ich kwiatami, ponieważ mieszkańcy w przewadze byli ewangelikami, a lisowczycy właśnie przegonili protestantów z Królestwa Czeskiego. Koło Mirska odkryto, że kilku Polaków, którzy postanowili oddalić się od głównych sił i przenocować w lesie, zostało bestialsko zamordowanych w czasie snu przez tubylców. Liczba incydentów z napaściami na pojedynczych żołnierzy na górskich drogach rosła. Żołnierze dobrze wiedzieli, co trzeba robić z takimi niepokornymi cywilami. I właśnie wtedy niestety na ich drodze stanęły Kowary. Co się działo dalej, wiemy doskonale. 

Co naprawdę doprowadziło miasto do ruiny?
     Początek wojny przyniósł dla naszego miasta wzrost zamówień na żelazo. Wiadomo, wojna potrzebuje broni. Potem nastąpił wzrost cen, następnie głód i na końcu zarazy. Tak też było w przypadku Kowar. Najpierw kozacy, tak nazywano tutaj lisowczyków, plądrowali miasto i okolicę przez kilka dni, każąc za niegościnność na Śląsku. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Źródła rozpisują się na temat trzydniowego epizodu, nie wskazując na systematyczne wyniszczanie Dolnego Śląska przez Szwedów. Całkiem niedawno wydana reedycja przewodnika Eisenmängera z 1910 roku podaje na pięciu stronach o „dokonaniach” lisowczyków, a potem w zaledwie jednym krótkim akapicie możemy przeczytać, że wojska (autor nie napisał, z jakiego kraju) pięciokrotnie splądrowały miasto. Wtedy dopiero zniszczono całkowicie kuźnie i zalano kopalnie, czyli zniszczono źródło dobrobytu kowarzan. Czy nigdy Państwa nie zastanawiało, dlaczego ten oczywisty fakt został przemilczany?

Dlaczego autorom nie zależało na ujawnieniu prawdy?
     Ciekawe, że we wcześniejszych opracowaniach nie szuka się przyczyn furii żołnierzy, tylko ukazuje się dzicz ze wschodu, która dla zaspokojenia własnych zwierzęcych instynktów grabi, gwałci i morduje kowarzan. Czy lisowczycy tak bardzo różnili się od wojaków z innych armii?  Absolutnie nie! Armie czasu wojny trzystoletniej cechowała ogromna przemoc. Głównodowodzący wojsk cesarskich Wallenstein dla obniżenia kosztów skorzystał z polskiego pomysłu i bardzo mało płacił swoim żołnierzom, którzy mogli plądrować zdobyte tereny przez kilka dni. Wedle zasady: „wojna karmi się sama” pozwalał nawet na grabież cesarskich terytoriów. Znane są liczne opisy gwałtów każdej armii biorącej udział w wojnie. Dodajmy jeszcze okropieństwa żołdaków z każdej nacji biorącej udział w wojnie, wtedy zrozumiemy, dlaczego w Boże Ciało modlimy się, żeby Bóg uchował nas od wojny. Wracamy zatem do kwestii, dlaczego tak szczegółowo opisano rodaków z Polski, a nie Szwedów czy Sasów. Odpowiedź jest prosta. Leniwi autorzy przewodników i lokalnej historii korzystają z Eisenmängera, a przecież autor nauczał w szkole ewangelickiej. Dziś w czasie ekumenizmu nie zdajemy sobie sprawy, jak zajadła była walka o dusze między luteranami a katolikami. Autorowi zależało po prostu, aby zdyskredytować lisowczyków, a potem przemilczeć, że jego współwyznawcy tak bezwzględnie rozprawili się z tyloma zamkami, miastami i kopalniami w okolicy. Nie wypadało szkalować braci tego samego wyznania. Niszczenie przemysłu też miało swoje wojenne uzasadnienie. W Szwecji do dzisiaj istnieją kopalnie rudy żelaza. Chodziło o usunięcie niepożądanej konkurencji. 
Kolejny mit, z którym należy się rozprawić, to osady powstałe w wyniku wojny. Już wielokrotnie spotkałem się w przewodnikach z informacją, że Budniki powstały w wyniku ataku lisowczyków. Ciekawe, że w czasie kilkudniowego plądrowania miasta powstały domy na bazie granitowej podmurówki w zabudowie ryglowo szachulcowej z dachem. Na budowę takich „skromnych” domów potrzeba wielu  tygodni, a nie kilku dni. Na pewno powstały i były na tyle solidne, że jeszcze wiele lat po wojnie mieszkańcy nie chcieli wracać w dolinę Jedlicy. Dlaczego? Ponieważ nie chcieli płacić podatków. Przez kilka dziesięcioleci kowarzanie lizali rany powojenne i w ten sposób chcieli obniżyć koszty swojej egzystencji. Ale to już inny temat. 

Jak widać, lisowczycy mieli swoje powody takiego zachowania. Z punktu widzenia współczesnego człowieka należy się cieszyć, że na własnej skórze nie musieliśmy doświadczyć okrucieństwa wojny. 

Grzegorz Schmidt

 

CMS by Quick.Cms| Projekt: StudioStrona.pl