"Może morze", ale czy każdy może...?
Po kilku nieudanych próbach napisania obiektywnej recenzji spektaklu "Może morze" postanowiłam napisać subiektywną. Bezstronne rozstrzyganie o tym co wartościowe pozostawmy ekspertom w dziedzinie sztuki teatralnej - w żadnej mierze się do nich nie zaliczając, mogę jedynie opisać, jakie wrażenie wywarł on na mnie i na moim dziecku. I kilku innych na widowni, ale o tym za chwilę.
Na spektakl wybrałam się dzień po premierze; informacja na stronie Wrocławskiego Teatru Lalek upewniła mnie, że nic nie stoi na przeszkodzie, bym zabrała ze sobą pięcioletnią córeczkę. Przekrój wiekowy dzieci na widowni był spory, od cztero- i pięcioletnich, po mniej więcej jedenastoletnie. Nie upłynęły trzy minuty, jak większość młodszych dzieci znalazła się na kolanach rodziców, a z ułożonych pod sceną poduszek dało się słyszeć pierwsze: "Ojej, to jest jakieś straszne przedstawienie!".
I rzeczywiście, momentami można było się przestraszyć. Monstrualnej zimnej szarej dłoni chwytającej tasak. Dekapitacji rozszlochanej cebuli wołającej spojrzeniem o ratunek. Opowieści o posiekanym selerze, którego "dopiero co poznałem". Trzech ponurych postaci za ladą utrzymanej w konwencji mrocznego baru. Nagłego wystrzału confetti. Co jednak zastanawiające, żadne z dzieci nie oderwało szeroko otwartych oczu od sceny; żadne też nie zaprotestowało przeciwko powrotowi na spektakl po przerwie. To z ust rodziców najczęściej dobywały się westchnienia przerażenia lub, odpowiednio, ulgi.
Wydaje się, że jest w nas tendencja, by próbować pewnych widoków, spraw i pytań naszym dzieciom oszczędzić. Czy słusznie? Sądząc po zachłannym zapatrzeniu młodszych widzów, twórcom spektaklu udało się zachować zdrową proporcję pomiędzy budowaniem napięcia i rozluźnianiem go zabawnymi piosenkami.
Proste środki wyrazu (i gigantyczny wysiłek aktorów), połączenie animacji lalek i występów żywych postaci, doskonałe dialogi między na pozór cynicznym Marchewką i równie pozornie naiwnym Bałwanem, wszystko to razem sprawiło, że widzowie (niezależnie od wieku) mieli czym się zachwycić. Starsze dzieci chichotały słysząc ponuractwa Marchewki, dorośli promienieli widząc pięknie podświetloną "drogę nad morze" (czy doprawdy dało się tak piękny obraz stworzyć z kilku kawałków tektury??) i słuchając zachwytów Bałwana nad najbardziej oczywistymi i zupełnie zwyczajnymi elementami życia. Młodsze dzieci zaś całymi sobą uczestniczyły w perypetiach bohaterów, przeżywały ich obawy, chłonęły atmosferę wzajemnego wsparcia, jaka się między Marchewką i Bałwanem wytworzyła.
Z pewnością nie najszczęśliwiej się złożyło, że oglądaliśmy spektakl w dwa dni po doniesieniach o zamachach w Paryżu. W tym kontekście pewne kwestie, prawdopodobnie zamierzone jako zabawne, nie wywołały absolutnie żadnej reakcji. Nikt nie zaśmiał się na przekorne pytanie Bałwana: "Dyskryminujecie białych?" czy na wydawane przez Marchewkę odgłosy imitujące karabin maszynowy. O pewien lekki niesmak pretensji mieć się być może nie powinno, choć dla mnie osobiście jest to temat, z którego się nie żartuje niezależnie od sytuacji.
Na najtrudniejsze na świecie pytanie: "Czy polecasz?" początkowo nie wiedziałam co odpowiedzieć. Po kilku dniach jestem przekonana, że - tak. Moja córka żadnej traumy nie ma, wręcz przeciwnie. Spektakl dostarczył nam ciekawych tematów do rozmów i sprawił, że na niektóre kwestie patrzymy z innej perspektywy. Na przykład, czy wymiana zdań: "- Ja cię kocham! - A ja cię nie!" jest w istocie tak zabawna, jak się to maluchowi początkowo wydawało. Jeśli ktoś ma obawy, czy jego dziecko powinno ten spektakl zobaczyć - zachęcam, by spróbował; może przeżyć bardzo pozytywne zaskoczenie!
Magdalena Potocka
Zobacz także:
Świat oczami Bałwana i Marchewki